niedziela, 13 października 2013

Rozdział 14

- Słu...słucham? – wydukałam nieskładnie patrząc na mężczyznę, jakby był jakimś kosmitą. Jego czarne, jak smoła oczy, przeszywały mnie na wskroś. Jego baczny wzrok, powodował, że po moim ciele przechodziły dreszcze, z rodzaju raczej tych nieprzyjemnych. Obserwowałam jego oczy, ale nie mogłam nic z nich wyczytać. Były puste jak jedna wielka czarna dziura, i echo moich słów odbijało się w nich niczym w studni.

- Nie, nie przesłyszałaś się, jeśli o to Ci chodzi. Jutro przy uroczystym obiedzie ogłaszamy wasze zaręczyny – powiedział widocznie usatysfakcjonowany. No chyba po moim trupie...

- No chyba, kurwa, Ci się coś pomyliło... Ty jesteś normalny człowieku?! Żadnych zaręczyn! Jestem pełnoletnia i mogę sama decydować o swoim losie... poza tym... skąd w ogóle taki pomysł?! Co to średniowiecze, żeby mi męża wybierali?! – warknęłam na niego wściekła.

- Decydujesz sama za siebie, mówisz... – powiedział lekko podirytowany podchodząc do mnie – W takim razie dobrze... skoro tak bardzo lubisz decydować, to zadecyduj, Veronico. Zaręczyny, lub wierz mi... możesz się pożegnać z mamą – powiedział mi prosto w twarz, a ja przerażonym wzrokiem popatrzyłam na moją rodzicielkę, która siedziała na łóżku, nawet na nas nie patrząc.

- Więc, jaka jest decyzja? – spytał kąśliwie, na co znów odwróciłam wzrok z jego stronę. Widziałam iskierki w jego oczach. Uwielbiał to... to było dla niego świetną zabawą. Uwielbiał mieć wszystko pod kontrolą i nie zawahał się użyć najgorszego szantażu, żeby osiągnąć czego chciał. To było naprawdę chore!

- Dobrze – przytaknęłam, starając się, żeby mój głos brzmiał na pewny siebie. Co prawda nie wyszło mi to najlepiej, lecz Mark uwierzył, a to w tym momencie było najważniejsze. Nie mogłam stracić kolejnej osoby...po prostu nie mogłam.

- Grzeczna dziewczynka... – westchnął, cynicznie się uśmiechając – Jak chcesz, to potrafisz... może będą jeszcze z Ciebie ludzie – odwrócił się i jak gdyby nigdy nic wyszedł z pokoju z donośnie przy tym trzaskając drzwiami.

Usiadłam na łóżku obejmując mamę, która zaczęła płakać. Kołysałam dalej jej ciałem, szepcząc cicho uspakajające słówka, niczym mantrę. Sama starałam się ogarnąć w swoich myślach w co się wpakowałam... no ale gdyby nie to... Nie, nawet nie chcę sobie tego wyobrażać.

- Przepraszam Cię, Veronica... przepraszam... – mama szepnęła słabym i niewyraźnym od płaczu głosem. Usłyszałam jak drzwi ponownie się otwierają i momentalnie podniosłam głowę do góry, jednak nie były to drzwi wejściowe, tylko drzwi łazienki. Zauważyłam jak mulat wchodzi do pokoju, na co posłałam mu mordercze spojrzenie. Podszedł do drzwi i nic nie robiąc sobie z moich niewerbalnych przekazów, przekręcił klucz w zamku i upewnił się, czy drzwi są zamknięte. Popatrzyłam na niego pytająco i w tym samym momencie moja mama odkleiła się ode mnie i popatrzyła w stronę czarnowłosego. No to kurde przegwizdane...

- Witam ponownie, Elizo – chłopak uśmiechnął się do mojej rodzicielki pocieszająco. Zaraz, zaraz... jakie, kurwa PONOWNIE?!

- Witam, Zayn – moja mama odpowiedziała mu tym samym. Popatrzyłam się na nich, jakby się z księżyca urwali. Nie wyglądali na zdziwionych. Serio... zaczynam się gubić...

- Mogę wiedzieć, o co tutaj chodzi? – spytałam zwracając uwagę na moją osobę. Oboje popatrzyli się na mnie i Zayn zaczął mi wszystko tłumaczyć.

- To Twoja mama mnie wpuściła na ten bal, tak, żeby nikt tego nie zauważył – westchnął chłopak – Ona jako jedyna, oprócz Danego i Liama wiedziała, że żyję – powiedział patrząc na mnie przepraszająco. No tak... to by wszystko wyjaśniało... to dziwne zachowanie Liama, gdy rozmawiałam z nim przez komórkę i to, że tak szybko dowiedział się o rzekomej ‘śmierci’ Zayna... Teraz tyko pytanie, czemu to ich wtajemniczył, a ja żyłam bez żadnej nadziei i codziennie na nowo zadręczałam się tym wszystkim.

- Zayn miał Cię stąd wywieźć, ale jak widzisz, Mark pokrzyżował nam plany. Naprawdę przepraszam skarbie... – powiedziała skruszonym głosem mama, patrząc na mnie współczująco.

- Mamo, naprawdę nic się nie stało. To nie Twoja wina... on po prostu wiedział, jaki warunek mi postawić, żebym się zgodziła.... ale zaraz, chwila, moment. To Mark wie, że Ty żyjesz i że tu jesteś? – zwróciłam się do czarnowłosego chłopaka, który właśnie stał z założonymi rękoma i bacznie mi się przyglądał

- Nie, oczywiście, że nie – na jego słowa odetchnęłam z ulgą. Ale nadal czegoś tu nie rozumiałam...

- To czemu akurat teraz wypalił z tym pomysłem? – spytałam – Co mu z tego, że będę zaręczona z synem Tomlinsonów?

- Nie wiem, skarbie... ma na pewno w tym jakieś korzyści, ale jakie, tego jeszcze nie wiem – powiedziała mama – Ja już idę. Uważajcie na siebie i nie zróbcie niczego głupiego. Mark nie może wiedzieć, że żyjesz – zwróciła się do Zayna – Trzymajcie się dzieciaki – uśmiechnęła się blado i wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi.

Opadłam bezwładnie na łóżko... Naprawdę nie spodziewałam się takiego obrotu zdarzeń. Nie minął nawet dzień, odkąd dowiedziałam się, że Zayn żyje, nie mogłam nawet przez głupie 24 godziny w pełni się tym nacieszyć, tylko i wyłącznie przez mojego ‘kochanego tatusia’ który postanowił urozmaicić mi życie... (czujecie sarkazm?).

Pytanie, co ja teraz zrobię?

Poczułam jak materac ugina się pod ciężarem chłopaka, który usiadł obok mnie. Otwarłam oczy i popatrzyłam na niego smutnym wzrokiem. Zayn zgarnął mnie w swoje ramiona, a moje emocje znalazły swoje ujście. Oparłam głowę o jego ramię... jego bliskość i ciche słowa które szeptał mi do ucha, działały kojąco. Nie mogłam tego zrozumieć... Czym zasłużyłam sobie na takie życie? Czemu akurat mnie to spotkało?

Moje życie było jak z jakiegoś taniego horroru... Ostatnio pojawiły się w nim jakieś maleńkie promyczki słońca dające nadzieję, ale chwilę potem nadciągnęła wielka, czarna chmura, która je zasłoniła, a nazywała się: Mark.

Tak... najchętniej to zgniotłabym tego człowieka butem, jak zwykłego robala. Był tak wstrętny i okropny, że nawet brzydka, gruba glizda, to przy nim piękny motyl...

Teraz trzeba było zadać sobie najważniejsze pytanie. Odsunęłam się od chłopaka i popatrzyłam mu w oczy. Jego czekoladowe tęczówki bacznie obserwowały moje oczy. Nie chciałam go znów tracić... dopiero co go odzyskałam. Nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić czegoś innego, niż spędzenie przyszłości z Zaynem.

Nie mogłam, a musiałam...

- Co my teraz zrobimy? – spytałam zmienionym od płaczu głosem. Chłopak przygryzł wargę, jakby zastanawiając się co zrobić i spuścił wzrok na nasze splecione palce. Bałam się... tak cholernie bałam się, że usłyszę z jego ust te dwa słowa: „To koniec” Tak bardzo się tego bałam, że praktycznie przez te kilka pozornych sekund, które mi dłużyły się w nieskończoność, wstrzymałam oddech. Chłopak podniósł wzrok i nasze spojrzenia znów się skrzyżowały.

- Nie wiem, Veronica... Musimy zobaczyć, co przyniesie czas – westchnął głęboko, a ja wypuściłam ze świstem powietrze z płuc i nabrałam świeżego, znów oddychając. Wszystkie moje mięśnie się rozluźniły i ponownie wtuliłam się w ciało chłopaka.

*

Kolejny dzień. Kolejny dzień nowych wyzwań i starań... Tym razem nie było już tak dobrze. Zostały jeszcze tylko dwie godziny do obiadu, który najprawdopodobniej wywróci moje życie do góry nogami. Oparłam się o czarną, ozdobną barierkę tarasu i wychyliłam lekko do przodu. Popatrzyłam się na piękny widok przede mną. Rozległy teren zieleni działał kojąco na moje zszargane nerwy.

Kiedyś będąc tutaj czułam się wolna. Mój buntowniczy charakter, który tylko pomagał mi w zdobywaniu tej wolności, uleciał razem z nią... Teraz pomimo, że widziałam te piękne widoki krajobrazu rozwiniętego przede mną, czułam się jak zamknięta w klatce, której klucz przetrzymywał Mark. Bałam się konsekwencji swoich czynów, bo ten niezrównoważony człowiek, już pokazał mi na co go stać i jak bardzo przejmuje się cennym darem, jakim jest rodzina, czy po prostu życie drugiego człowieka. Miał to całkowicie i niezaprzeczalnie gdzieś i potrafił się posunąć do najgorszych czynów, z możliwych.

Pod balkonem rósł piękny krzew czerwonych róż. Kwitły i swoją krwistą czerwienią, uwodziły przechodniów. Z wierzchu wydawały się niewinne i piękne, a pod spodem znajdowały się kolce, które raniły każdego, bez względu na to kim był. Tak samo było z Markiem. Kiedyś uważałam go za kogoś dobrego. Był dla mnie zaraz po ojcu jakimś tam autorytetem. Zawsze kiedy do nas przychodził, bawił się ze mną i przynosił mi prezenty. Takiego go pamiętałam i myślałam, że takim był... on tak naprawdę zwodził wszystkich, żeby teraz wbijać we mnie swoje kolce jeden po drugim, bez względu na to, że jestem jego córką i że mnie tym rani.

Ta nienawiść, która we mnie kiełkowała teraz zamieniła się w najgorszą z możliwych odrazę. Brzydziłam się tym, że jestem jego córką... brzydziłam się tym, że mam takiego ojca, i gdyby nie to, że miałam dla kogo żyć, może i bym z tym już skończyła? W końcu po co żyć, ze świadomością, że ktoś kieruje twoim życiem i nigdy nie zaznasz prawdziwego szczęścia, którym jest miłość, rodzina, szczęście... Żyłam w klatce, z której jak na razie nie było żadnej ucieczki.

Nie wiedziałam, że nie jestem sama na tarasie, odkąd obok mnie ktoś nie stanął. Podniosłam wzrok i popatrzyłam, na wysokiego bruneta, który właśnie stał obok mnie i bez słowa przyglądał się krajobrazowi.

- To Ty jesteś Louis... – westchnęłam drżącym głosem, co momentalnie zwróciło uwagę chłopaka. Odwrócił się i z szerokim uśmiechem popatrzył się na mnie.

- Z tego co ostatnio wyczytałem w moim dowodzie osobistym, to ja – uśmiechnął się szczerze, czym rozluźnił trochę atmosferę panującą pomiędzy nami – Veronica? Miło mi Cię poznać – wyciągnął w moim kierunku rękę, którą momentalnie uścisnęłam. Chłopak zaś, podniósł ją do góry, i jak na dżentelmena przystało, pocałował jej zewnętrzną stronę.

- Mów mi po prostu Ronnie – powiedziałam nerwowym ruchem przygryzając wargę – Mnie również miło jest Cię poznać – dodałam, spowrotem odwracając się w kierunku ogrodów.

Przyglądaliśmy się w całkowitej ciszy wszystkiemu naokoło. Zastanawiałam się jaki tak naprawdę jest Louis. To było naprawdę miłe z jego strony, że przyszedł i się przedstawił przed tym całym teatrzykiem, który miał się odbyć na obiedzie... ale tak naprawdę, to poza jego imieniem, nie wiedziałam o nim zupełnie niczego.

- Cóż za ironia... – chłopak zaśmiał się patrząc nadal przed siebie – Dopiero teraz się poznaliśmy, a za niecałe dwie godziny będziemy zaręczeni...

- Tak... A tobie tak właściwie co powiedzieli, jako wytłumaczenie naszych zaręczyn? – spytałam nieśmiało patrząc się na chłopaka. Jego rysy twarzy nie były takie ostre jak u Zayna... jaśniejsza karnacja, delikatny zarost i mocno poburzone włosy nadawały mu takiego osobistego uroku. Szaro-niebieskie oczy, spoglądające daleko w przestrzeń, wyrażały wielką tęsknotę... tylko za czym?

- Taki obowiązek... Nie mam jasnej przeszłości i czystej kartoteki... strasznie mi zależało na dobrych kontaktach z rodziną, a oni powiedzieli, że albo zaręczny, albo mogę spakować swoje rzeczy i więcej nie wracać – westchnął głęboko – A Ty?

- Umm... u mnie ta sytuacja wyglądała o wiele bardziej skomplikowanie... – przygryzłam wargę w nerwowym geście – Ale również nie robię tego z własnej woli – posłałam mu pokrzepiający uśmiech.

- Nawiasem mówiąc i tak nie jest źle... – chłopak zwrócił głowę w moją stronę – zawsze mogła mi się trafić jakaś brzydka, gruba, wredna flądra... przyszłość z tak ładną damą, wydaje się być o wiele bardziej satysfakcjonująca – mrugnął do mnie oczkiem, na co poczułam, że moje policzki oblewają się purpurą.

- Dobrze wiedzieć, że nie jest się brzydką, grubą, wredną flądrą – zaśmiałam się pod nosem, po czym dodałam – Chociaż z tym ostatnim, to mogłabym się kłócić.

- Wredna czy nie, wiedz, że jesteś piękna – powiedział, a mnie po raz drugi rozwaliła jego bezpośredniość – Muszę iść. Do zobaczenia na obiedzie, Ronnie – pocałował mnie w policzek, po czym wyszedł z tarasu, zostawiając mnie w kompletnym osłupieniu.

*

Poprawiłam swoją białą, krótką sukienkę w małe fioletowe kwiatuszki i ubrałam na nogi beżowe obcasy. Przeczesałam dłonią niesforne, ciemno-brązowe włosy i chwyciłam ze stolika telefon, który swoimi wibracjami powiadamiał o nowej wiadomości. Usiadłam na łóżku i odczytałam sms’a.

„Wszystko będzie dobrze, kochanie. Odegraj dobrze swoją rolę, a potem spotkamy się w parku. Kocham Cię i tęsknie! Z.”

Uśmiechnęłam się pod nosem i odkładając telefon na bok, wstałam z łózka i skierowałam się na dół. W dość sporej jadalni siedzieli już prawie wszyscy. Brakowało tylko jednej osoby, której miejsce dzisiejszego południa znajdowało się obok wysokiego bruneta.

„No to przedstawienie czas zacząć” szepnęłam sama do siebie, i powolnym krokiem, ruszyłam w kierunku wyznaczonego mi miejsca. 

2 komentarze:

nat.ik pisze...

Chociaż Lou wydaje się być słodkim chłopakiem, to nie chcę go tu widzieć w żadnej innej roli niż dobrego przyjaciela, więc niech on sobie za dużo nie wyobraża.
Od początku do końca będę kibicować Ronnie i Zaynowi, a Marka z pomocą @katie093 nabijemy na pal i w końcu wszyscy będą happy.
Czekam na tą scenę w parku ;p

Całusy <3
Xx.

Anonimowy pisze...

Haha Zgadzam się z kom. powyżej!!! Wspaniałe xx

Prześlij komentarz

Dziękuję za każdy komentarz z osobna! <3